Ocak 5, 2024

KWIAT PAPROCI 35

ile admin

KWIAT PAPROCI 35
Dopiero teraz Plawecki dowiedzial sie, co sie stalo chwile po jego smierci.
– Jak ona to zrobila?! – spytal, gdy Zejga skonczyla opowiadac.
– Nie mam pojecia – odpowiedziala. – Ona chyba tez nie. Ale pamietasz, co kiedys mówilam o Korzeniu? Nawet najlepszy czlowiek moze dokonac z jego pomoca zlych rzeczy, gdy nim niedobre emocje targaja. A Hania wtedy byla przepelniona bólem po utracie ciebie. Bólem i nienawiscia. Cud, ze jej nie zabila.
– Co to za klatwe na nia rzucila?
– Mozna by ja nazwac klatwa lawinowych nieszczesc – powiedziala po chwili namyslu. – Nic jej odtad nie bedzie wychodzilo. Kazde przedsiewziecie, kazda czynnosc, nawet najbardziej blaha, zakonczy sie fiaskiem. W najlepszym wypadku. Bo czasem moze byc duzo gorzej. A na co dzien to moze przydarzyc sie jej wszystko. Od zlamania nogi na równej drodze, zgubienie pieniedzy, poprzez spadniecie ze schodów, poparzenie sie goraca kawa, az po zwykle wdepniecie w gówno.
– Ale wdepniecie w gówno szczescie ponoc przynosi! – zaprotestowal.
– No to, az po osranie przez ptaka – zachichotala. – W kazdym razie, jak powiedzialam, nie musisz sie nia martwic. Nawet, jesli chcialaby sie mscic, a na pewno by chciala, to jej to zwyczajnie nie wyjdzie. Nic, poza Korzeniem, nie moze tego odwrócic. Prawie nic.
– Prawie? – spytal zaniepokojony.
– Musialaby znalezc jakas namiastke Korzenia, cos, o równie wielkiej mocy. Nie wiem, czy cos takiego istnieje. W kazdym razie, nie u nas. Albo znalezc sobie towarzystwo kogos tak przepelnionego zlem, ze sama jego obecnosc zdominowalaby klatwe. Na szczescie tacy ludzie nie istnieja.
*
“Minsk 22 lipca 1929 r.

Do Przewodniczacego Zjednoczonego Panstwowego Zarzadu Politycznego(OGPU) Wiaczeslawa Rudolfowicza Mienzynskiego.

Towarzyszu Przewodniczacy.
Wasze rozkazy otrzymalem i niezwlocznie przystapie do ich wykonania. Wprawdzie na wskazanym terenie stracilismy swojego rezydenta, ale w niczym to nam nie zagrozi. Zostal zlikwidowany, nim zdolal powiedziec zbyt wiele.
Na jego miejsce wyslemy naszego najlepszego czlowieka, który do tej pory jeszcze nigdy nas nie zawiódl. Co wiecej, zna tamte tereny, bowiem walczyl tam w dwudziestym roku. Jest absolutnie oddany sprawie swiatowej rewolucji i mozna na nim calkowicie polegac.
Dobrze rozumiemy, ze sprawa jest najwyzszej wagi. W koncu smierc kilkudziesieciu ludzi, a potem ich nieoczekiwany powrót do zycia, to nie jest cos, nad czym mozna przejsc obojetnie. Dobrze wiem, ze sam Sekretarz Generalny Partii, Józef Stalin, oby rewolucja przedluzyla dni jego w nieskonczonosc, bardzo interesuje sie ta sprawa.
Dolozymy wiec wszelkich staran, aby wszystko zakonczylo sie sukcesem. O wszelkich postepach bede informowac Was, towarzyszu, na biezaco.
Z proletariackim pozdrowieniem – Komisarz Bezpieczenstwa Panstwowego 3 rangi Fiodor Maksimowicz Pierdow.”
*
Klatwa dreczyla Pustólecka bezustannie, ale najgorsze dopiero mialo nadejsc.
Kilka miesiecy pózniej, krach na gieldzie Wall Street zapoczatkowal ogólnoswiatowy kryzys. Józefina Pustólecka stracila wszystko. Zmuszona zostala sprzedac za bezcen wszystkie swoje fabryki, domy i kamienice. Lacznie z tym, co kupila od Plaweckiego. Zmuszona byla sprzedac w koncu i rafinerie – oczko w glowie jej ojca.
Z dnia na dzien, z najbogatszej Polki, stala sie nikim. Opuscili ja ci nieliczni znajomi, jacy jej jeszcze zostali. Jedynie Singh trwal przy niej wiernie. Po utracie majatku, zmuszona zostala zamieszkac w wynajetym mieszkaniu.
Takze wielki plan przejecia przestepczego podziemia, spelzl na niczym. Nie liczyl sie juz z nia nikt. Wiesc o slubie Plaweckiego jeszcze bardziej ja dobila. Opuszczona, dreczona ustawicznymi nieszczesciami, zyla jedynie nadzieja, ze kiedys sie zemsci. I po pewnym czasie, wreszcie znalazla okazje.
*
Po chwili Zejga posmutniala. Obserwowal ja uwaznie. Nawet nie byl w stanie wyobrazic sobie, co teraz przezywa. Po tych wszystkich wiekach oczekiwania na niego.
– Co teraz zrobisz? – spytal nieoczekiwanie. – Gdy juz sie doczekalas?
– Nie wiem – pociagnela nosem. – Czekalam na ciebie tyle lat, choc wiedzialam, ze kochasz inna. Nie wiem, co sobie wlasciwie wyobrazalam, gdy wpadlam na ten pomysl. Bylam mloda, glupia, zakochana bez pamieci i wydawalo mi sie, ze jakos to bedzie. A teraz… Jestem stara, a ona jest moja wychowanica, która kocham nad zycie. Jakze mam teraz wchodzic pomiedzy was? Odmlodzic sie nie jestem w stanie. Nie da sie cofnac czasu. Nie bez Korzenia w kazdym razie.
Przyciagnal ja do siebie i przytulil. I zaraz sie okazalo, ze tego oczekiwala od poczatku. Przywarla do niego, wtulajac sie nosem w jego obojczyk, jak dawniej i rozszlochala sie. Glaskal ja po wlosach , pozwalajac, aby sie wyplakala. A ona plakala bez konca. Jakby chciala wyrzucic z siebie ten caly zal i tesknote, jakie nagromadzily sie w niej przez wieki.
Westchnela w koncu, otarla oczy i wstala. Wstal równiez.
– Przynajmniej bede mogla cieszyc sie waszym szczesciem – smarknela, a jej nos brzydko poczerwienial. – Bede mogla byc przy tobie, skoro nie moge byc z toba.
– Zejga! – zaczal. – Posluchaj…
Urwal w pól zdania. Nieoczekiwanie obok nich wyrosla Hanka. Dziewczyna miala lzy w oczach.
– Ciotko! – wyjeczala. – Slyszalam wszystko!
– Hania! – wykrztusila Zejga/Borowikowa – Ja…
Nie dokonczyla, bo Hanka, placzac, rzucila sie jej na szyje.
– Ciotko! – wyszlochala. – Póki zycia, nie wywdziecze ci sie za to, co dla mnie zrobilas! I nie pozwole, bys tyle czasu na darmo czekala!
– Haniu! – przerwala jej Zejga, sama zaplakana. – Przeciez on jest twój i tylko twój! Niczyj wiecej!
– Nie, ciotko! – Hanka podniosla glowe i spojrzala jej twardo w oczy. – On jest nasz!!!
Przytulily sie do siebie, wciaz zaplakane. Plawecki przelknal sline przez scisniete wzruszeniem gardlo i przyciagnal obie kobiety do siebie.
– Przestancie! – sapnal. – Przestancie, bo i ja sie porycze!
Czul, jak drza w jego ramionach. Pocalowal najpierw jedna, potem d**ga. Scalowywal im lzy z twarzy, gladzac przy tym po wlosach. Oddawaly mu pocalunki niesmialo, jakby ze wstydem. Potem same sie pocalowaly. I nie minela chwila, jak wszyscy troje byli nadzy.
Plawecki zaraz stwierdzil, ze dlugie lata odcisnely pietno takze na reszcie ciala Zejgi. Male, spiczaste piersi zdecydowanie urosly. Obecnie byly duzo wieksze. Delikatne, cieple i miekkie. Z rozkosza wtulil twarz pomiedzy nie i odetchnal gleboko. Potem pchnal ja na pien, na którym siedzieli. Zejga polozyla sie na nim, mruczac i pozwalajac sie piescic.
Plawecki przyssal sie do jej piersi. Wzial w usta jedna z brodawek i scisnal delikatnie. Katem oka widzial, jak na d**giej piersi Zejgi zawisla Hanka. Kobieta wyprezyla sie, i przyciagnela oboje do siebie.
Plawecki jednak zostawil piersi Hance, a sam zszedl nizej. Calowal brzuch, juz nie tak twardy, jak kiedys i konsekwentnie przesuwal sie dalej. Tu dokonal kolejnego odkrycia. Zejga byla pomiedzy nogami gladka, bez najmniejszego wloska. Podniecilo go to niesamowicie. Widzial juz cos takiego raz, u Pustóleckiej, ale, z wiadomych powodów, nie wykorzystal. Totez teraz uzyl sobie, ile wlezie. Wpil sie ustami w kobiecosc Zejgi, napawajac sie jej gladkoscia. Szalal ustami, jezykiem, a w koncu i palcami. Jej gladkosc sprawiala, ze nie byl w stanie sie od niej oderwac. Hanka w tym czasie zajmowala sie piersiami Borowikowej. Kiedy jednak Plawecki przerwal, by zlapac oddech, natychmiast wcisnela sie na jego miejsce.
Wstal i spojrzal na nie z góry. Tworzyly naprawde piekny widok. Zejga wila sie, krzyczac i patrzac nieprzytomnie, pod pieszczotami Hanki, a Hanka piescila ja, zadzierajac prowokujaco w góre ksztaltne posladki. Cieszyl przez chwile oko tym widokiem, po czym nie tracac czasu, zaatakowal Hanke od tylu. Nie zapomnial przy tym, oczywiscie, chwycic ja za warkocz. Krzyk obu kobiet zlal sie w jeden.
Gdy doszly do siebie, wspólnie rozlozyly go na pniu. Najpierw go chwile piescily ustami, wspólnie i na zmiane, potem Zejga nabila sie na niego z impetem. Chcial chwycic ja za piersi, ale nie zdazyl. Hanka usiadla mu na twarz, pozbawiajac jakiejkolwiek inicjatywy. Nie majac innego wyjscia, wwiercil sie w nia jezykiem, przytrzymujac za biodra. Nie, zeby mial cos przeciwko takiemu ukladowi. Jednak zdecydowanie wolalby miec lepsza widocznosc. Mógl jedynie domyslac sie, jak obie sie caluja i pieszcza. A sadzac, po wydawanych przez nie odglosach, robily to z duzym zapalem. Nie przerywajac, oczywiscie, korzystac z dobrodziejstw, jakie dawalo im cialo Plaweckiego.
Jedna wciaz nadziewala sie tak mocno, ze w posladki zaczely wbijac mu sie fragmenty kory. Nawet tego nie zauwazyl, bo d**ga z zapamietaniem jezdzila kroczem po jego twarzy, podsuwajac mu na zmiane obie swoje norki. Unieruchomil ja w koncu w uscisku i zaczal intensywniej pracowac, podrzucajac jednoczesnie biodrami. Zaraz tez daly sie odczuc tego efekty. Odglosy wydawane przez Zejge i Hanke weszly o kilka tonacji wyzej. Obie zaczely drzec i wkrótce ich krzyki ponownie zaklócily panujaca wokól cisze.
Gdy zlazly z niego rozdygotane, wstal i zaczal obmacywac sobie posladki i plecy. Lezenie na twardym pniu dalo mu sie jednak we znaki. Nie zdazyl jednak doprowadzic sie do porzadku. Obie jednoglosnie stwierdzily, ze skoro nie mial orgazmu, nalezy natychmiast temu zaradzic. Wkrótce tez to on zaczal dygotac i jeczec pod ich pieszczotami. Usmarowana jagodami Hanka, ubarwila przy okazji jego czlonka na fioletowo. A to, co robily mu wczesniej, bylo niczym, w porównaniu z obecnymi pieszczotami. Nie wytrzymal wiec dlugo.
Kiedy po wszystkim doprowadzali sie do porzadku, Plawecki zauwazyl, ze obie kobiety, czerwone jak raki, unikaja nawzajem swoich spojrzen. Bez trudu domyslil sie, o co chodzi. Seks miedzy opiekunka, a wychowanica, chowana od dziecka, to nie bylo cos, z czym mozna sie spotkac na co dzien. Poczekal cierpliwie, az sie ubiora i przytulil je obie.
Od razu wyczul, jak sie rozluznily. Zejga usmiechnela sie, zazenowana, Hanka odpowiedziala jej podobnym usmiechem.
– Nie ma co, ladna ze mnie opiekunka… – mruknela Borowikowa.
– Oj tam, ciotko! – Hanka zaprezentowala im radosnie fioletowe zeby. – I tak wszystko zostalo w rodzinie.
Wybuchneli smiechem. Plawecki odetchnal z ulga. Przez chwile juz sie obawial, ze ich wzajemne relacje moga sie popsuc.
Ruszyli objeci razem ku srodkowi polany. Zejga byla zadowolona podwójnie. Od poczatku widziala Hanke i celowo poprowadzila rozmowe w ten sposób, zeby dziewczyna podjela taka, a nie inna decyzje. Nie byla z tego dumna, ale, niestety, nie mogla sie powstrzymac. Nie umiala i nie chciala oprzec sie pokusie, aby jeszcze ten jeden raz polaczyc sie z Plaweckim. Czy Lucjan sie tego domyslal, nie wiedziala. Ale wiedziala, ze nie mialo to dla niego znaczenia.
Naraz Hanka stanela, jak wryta.
– Ciotko! Ja tez chce byc taka gladka! – zazadala.
– Dobrze, dziecko – zgodzila sie Zejga. – Powiedz tylko kiedy.
– Tak, zeby na wesele zdazyc! – Hanka wlepila w Plaweckiego rozmarzone oczy.
Zachichotali. Ruszyli dalej. One poszly jednym skrajem leja, on d**gim. Naraz zatrzymal sie. Na dnie leja, w piachu, cos blysnelo. Zaintrygowany, zsunal sie na dól i zaczal grzebac. Po chwili wydobyl rozsypujacy sie kawalek zelaza. Poczatkowo nie wiedzial, co to jest. Dopiero po chwili dotarlo do niego, ze to fragment rekojesci jakiejs broni. Nie, nie jakiejs. Byla to rekojesc kawaleryjskiego palasza, o czteropretym kablaku. Ostrze juz dawno temu rozpadlo sie w rdzawy pyl, ale rekojesc, choc mocno zniszczona, dawala sie rozpoznac. Palasz D’Oberona.
Plawecki przez dobra chwile stal i ogladal znalezisko, jak zahipnotyzowany. Nie slyszal nawet pytan kobiet. Ponownie rzucil sie na kolana i zaczal ryc w ziemi, jak oszalaly. Kobiety, po chwili wahania, dolaczyly do niego. Hanka nie wiedziala wprawdzie do konca, o co chodzi, ale Zejga od razu sie zorientowala. W jej oczach zablysly lzy.
*
Siedzieli na skraju leja, odpoczywajac. Plawecki wciaz byl w szoku. D’Oberon! Tyle mu przeciez zawdzieczal! Wiele razy Francuz ocalil mu zycie, a gdyby nie on, gdyby nie jego poswiecenie, nigdy nie udaloby mu sie powrócic.
Znalezli jeszcze fragment kirysu i zloty guzik, jedyny, jaki pozostal Francuzowi przy mundurze. I kilka rozsypujacych sie kosci. Plawecki zdjal marynarke i zlozyl wszystko na niej, niczym relikwie.
– Myslalem, ze go pogrzebaliscie – zwrócil sie z wyrzutem do Zejgi.
– Tez myslalam, ze jest pochowany – wyjakala. – Troczek twierdzil, ze pogrzebal go na wzgórzu, plytko co prawda. Nie mial czasu kopac porzadnego grobu. Rykiel byl nieprzytomny, bo przy wybuchu oberwal czyms w glowe. Poza tym, bylo jeszcze kilku rannych, których musial ratowac.
– I nikt nie wrócil potem na wzgórze, aby go porzadnie pochowac?! – Plawecki trzasl sie ze zlosci.
– Nie – wyznala ze wstydem Zejga. – Tyle sie wtedy dzialo…
– Za to teraz mozemy go pochowac! – wtracila Hanka. – Wystarczy odszukac reszte kos… no, jego szczatki i je pochowac.
– Masz racje – zreflektowal sie Plawecki. – Co bylo, to bylo. Teraz mozemy wyprawic mu taki pogrzeb, na jaki zasluzyl.
Nieoczekiwanie zaszelescily krzaki i na polanie pojawil sie dziadek Obierka. Jak zwykle bosy, jak zwykle w czapce z peknietym daszkiem i starej, wojskowej kurtce. I jak zwykle(prawie) z karabinem zarzuconym na ramie. Na ich widok przystanal, smarknal, splunal i podrapal sie po kroczu. Plawecki skrzywil sie lekko.
– Cóz to, dziadku?! – spytal. – Wyszliscie na male klusowanko?
– Jac tu nie klusuje, chlystku, ino poluje, job twoju mac! – zagrzmial dziadek karcaco. – Te lasy od lat do nas naleza, i mysmy tu gospodarze. Wszelkie dziedzice i inne pany w rzyc nas moga pocalowac!
Dziadek podszedl do leja i rozejrzal sie, po czym zatrzymal wzrok na marynarce Plaweckiego.
– A co to? – skrzeknal. – Skarby tu wykopujeta?
Plawecki zerknal pytajaco na Zejge. Ta podeszla do dziadka, nachylonego juz nad marynarka.
– Kosci? – dziadek wygladal na zniesmaczonego. – Kosci wygrzebujecie?! Wstydu nie macie!
– Wiesz, czyje to kosci? – spytala miekko Borowikowa.
– Ja… – zajaknal sie dziadek.
Chcial cos powiedziec, ale powazne spojrzenie Zejgi odebralo mu ochote do zartów. Spowaznial takze. Plawecki pierwszy raz widzial go takiego. Zejga wziela go pod ramie i poprowadzila do pnia, na którym jeszcze niedawno siedzieli.
– To sa kosci twojego ojca, dziadku – wyjasnila bez ogródek. – Twojego ojca.
Dziadek zbladl.
*
Pochowano szczatki D’Oberona na Wzgórzu, pod jednym z glazów. Plawecki zatrzymal na pamiatke zloty guzik, za to wlozyl do grobu jedno z win Borowikowej. Dobrze pamietal obsesje Francuza na tym punkcie. I odtad zawsze, gdy odwiedzal grób, a w pózniejszym czasie i groby, przywozil ze soba butelke dobrego wina i, po wypiciu solidnego lyka, wylewal reszte na mogile Francuza. Dziadek Obierka troche narzekal na takie marnotrawstwo, ale Plawecki sam przylapal go kiedys, jak na grobie ojca wylewal resztki bimbru.
Dziadek Obierka mocno przejal sie odnalezieniem szczatków ojca. Duzo bardziej jednak zajela go jego narodowosc. Nie mógl przebolec, ze przez tyle lat walczyl na róznych wojnach ze swoimi rodakami. Natychmiast tez uchlal sie tego z tego powodu. Na wymówki Zejgi i Plaweckiego odburknal, ze nic na to nie poradzi i ze musi uczcic tych rodaków, którzy tak licznie z jego reki padli. W rezultacie przez ponad miesiac nie trzezwial.
Co do grobów na Wzgórzu, to w pózniejszym czasie przybylo ich pare. Ale to juz, jak rzekl kiedys pewien pisarz, inna historia.
KONIEC AKTU CZWARTEGO

EPILOG
Wesele Hanki i Lucjana nie odbylo sie szybko. Plawecki, w zapale wyprzedawania majatku, zapomnial kompletnie, aby pozostawic sobie cos do zamieszkania. Nie przejal sie tym jednak specjalnie. Zamówil za duze pieniadze ekipe fachowców, którzy w wyjatkowo krótkim czasie, zacheceni, rzadka w kryzysie, szczodra zaplata, postawili mu niewielki, ale gustowny dworek, nieopodal wioski. W budowie którego zreszta pomagali wydatnie wszyscy, no, niemal wszyscy, mieszkancy wioski. Dworek byl gotowy akurat na wiosne i wtedy tez odbylo sie tam wesele. Albo raczej kilka wesel na raz.
Prócz Hanki i Plaweckiego, do oltarza postanowili jeszcze pójsc Kuba z Ewka i Jasiek z Zoska. Nie trzeba mówic, z jaka radoscia spotkala sie taka decyzja. Zejga Borowikowa przez kilka godzin plakala ze szczescia. Dalo to zreszta sygnal do ogólnego wylewania lez i omal nie skonczylo sie lokalnymi podtopieniami.
Plawecki takze sie cieszyl, ze bedzie mial braci u boku. Zafundowal wszystkim identyczne, blekitne garnitury, w których wszyscy trzej faktycznie wygladali jak bracia. Niektórzy z zaproszonych gosci nie potrafili ich rozróznic. Zwlaszcza po degustacji dziadkowego bimbru.
Wsród gosci byli niemal wszyscy ci, którzy byli na Kupalnocce. I paru gosci z miasta. Byl adwokat Wylazek ze swoja córka, która tym razem zbalamucila chlopaków kowala i zniknela z nimi niemal od razu na pare godzin. Bylo paru znajomych Plaweckiego, ale ci bawili krótko. Nie moglo pomiescic im sie w glowach, ze Plawecki podjal taka, a nie inna decyzje, odnosnie do swego majatku i wybranki serca. Posiedzieli z grzecznosci pare godzin i ewakuowali sie pospiesznie. Tym bardziej, ze dziadek Obierka zaczal dobierac sie po swojemu do jednej z miastowych.
I byl tez, oczywiscie, dziedzic Rajfurski.
Na zaproszenie dziedzica do dworu, w sprawie pracy, odpowiedzialo zaledwie kilka dziewczyn. Wsród nich Józka. Gdy po paru dniach dziedzic odprawil dziewczyny, ona jedna zdecydowala sie zostac. Przypadli sobie z dziedzicem do gustu do tego stopnia, ze gdy po kilku miesiacach poprosil ja o reke, zostal przyjety. Nowoczesny i postepowy, bez zadnych uprzedzen, za nic mial sobie opinie swoich przyjaciól i bimbal na wszelkie konwenanse i perspektywy mezaliansu. Kochal Józke do szalenstwa, ona zreszta jego tak samo, bo swiata poza nim nie widziala. I wlasnie oni byli czwarta para, która tego dnia wziela slub.
Poczwórne wesele bylo huczne i dlugo jeszcze potem opowiadano sobie o nim w okolicy. Borowikowa, która zajela sie wszystkimi kulinarnymi aspektami, przeszla sama siebie. Goscie nie mogli sie wprost nachwalic jej kuchni. Furore robil tez paprociowy bimber dziadka Obierki. Dla wielu gosci wesele skonczylo sie, zanim sie jeszcze na dobre zaczelo. Padali pod stolami, po katach wszelakich, w krzakach za dworkiem, czy chociazby na srodku podwórza. Jednego odnaleziono na dachu, z kominem w objeciach i nikt, a juz zwlaszcza on sam, nie mial pojecia, jakim cudem sie tam znalazl. O innych, pomniejszych skandalikach, nie ma nawet co wspominac.
Do historii przeszla tez noc poslubna, choc w duzo wezszym gronie swiadków. Lózko, które sprawil Plawecki do sypialni, przeszlo prawdziwie ogniowa próbe. Solidnej roboty, moglo pomiescic nawet tuzin osób. Bylo ich tylko dziewiec, bo do trzech par dolaczyly Kryska i Zejga, a takze Kaska, która w ostatniej chwili Hanka sprzatnela sprzed nosa dziadkowi, a potem podsunela Lucjanowi w prezencie slubnym. Dobrze bowiem pamietala, jaka mial na nia ochote nad rzeka. Rajfurscy nie brali udzialu w tej zabawie. Wrócili wczesniej do siebie. Rajfurski obawial sie troche o stan swego dobytku, pozostawionego prawie bez opieki. Wprawdzie zatrudnil nowego ekonoma na miejsce Kwekacza, ale ten jeszcze nie zdazyl sie wykazac, choc mial ponoc ku temu wszelkie zadatki.
*
– Panskie referencje sa doprawdy imponujace – zauwazyl Rajfurski, przegladajac papiery. – Naprawde sluzyl pan u Adama Ludwika Czartoryskiego?
– Ksiecia Adama Ludwika Czartoryskiego – poprawil go delikatnie stojacy naprzeciwko mezczyzna. – To wspanialy czlowiek. Jego zona, ksiezna Maria Ludwika z Krasinskich, jest takze wspaniala w kazdym calu. Nie mialem nigdy lepszych pracodawców. Spedzilem tam piec cudownych lat.
– Dlaczego wiec pan od nich odszedl?
Mezczyzna zawahal sie na chwile. Najwidoczniej wyznanie prawdy bylo dla niego czyms ciezkim i bolesnym.
– Pewne nieprzychylne mi osoby, zazdrosne o moje powodzenie, oskarzyly mnie falszywie przed ksieciem. W rezultacie, by uniknac konfliktu, wolalem usunac sie na bok. Mlody ksiaze, Augustyn Józef, obiecal wprawdzie wyjasnic cala sprawe jak najszybciej, jednak moja obecnosc byla na razie niepozadana. Dlatego tez rozejrzalem sie za czyms mniejszym i nierzucajacym sie w oczy. Bez urazy.
– Bez – usmiechnal sie Rajfurski i jeszcze raz spojrzal ciekawie na goscia.
Szczuply, sredniego wzrostu, pod czterdziestke. O zimnych, bladoniebieskich, niemal bialych oczach. Budzil respekt samym swoim wygladem. Lewa strona jego twarzy byla pobruzdzona glebokimi bliznami. Dosc mocno takze utykal, widac to bylo wyraznie, gdy wszedl, pomagajac sobie laska, o grubej, mosieznej galce.
– Byl pan ranny na wojnie? – spytal domyslnie Rajfurski.
Gosc skinal glowa.
– Tak, pod Ossowem – potwierdzil. – Granat rozerwal mi sie pod stopami.
– Mial pan duzo szczescia – stwierdzil z podziwem dziedzic. – Nie kazdemu udaje sie wyjsc calo z takiej sytuacji.
– Matka Boska czuwala tego dnia nade mna – odparl cicho mezczyzna.
– Oczywiscie! – potwierdzil skwapliwie Rajfurski i zaraz sie nad czyms zastanowil. – Pod Ossowem, powiada pan? To tam, gdzie zginal ten ksiadz, który prowadzil naszych do ataku?!
– Kapelan Ignacy Skorupka – potwierdzil z szacunkiem gosc. – Niestety, zginal zwyczajnie, pomagajac rannym. A dopiero potem wokól jego osoby narosla legenda.
– Ach tak… – mruknal dziedzic, nieco rozczarowany.
Zabebnil palcami po blacie biurka.
– Cóz, przynajmniej odparlismy wtedy czerwonych. Dostali nauczke, jak sie patrzy. Niepredko tu znowu zawitaja.
– Tak, uciekali, az sie kurzylo – miesnie twarzy goscia drgnely nieznacznie.
– Ale pozostawiali tu swoich szpiegów, czerwone pajaki! – warknal Rajfurski nieoczekiwanie.
Gosc drgnal zaskoczony, a jego prawa reka jakby sie troche uniosla. Dziedzic kontynuowal.
– Okazalo sie, ze mój poprzedni ekonom dla nich pracowal! Wyobraza pan sobie, jaki to wstyd?!
– Byl komunista?! A to ci dopiero! – zdumial sie gosc, rozluzniajac sie niezauwazalnie. – No i co sie z nim stalo?
– Odeslano go do Warszawy. Mam nadzieje, ze dostanie to, na co zasluzyl!
– O tak – potwierdzil gosc z lekkim usmiechem. – To wiecej, niz pewne.
Rajfurski zlozyl papiery i oddal je wlascicielowi.
– A wiec, panie Krynica, moze pan zaczac od jutra – oznajmil Rajfurski.
– Dziekuje panu dziedzicowi – sklonil sie Krynica. – Postaram sie nie zawiesc panskiego zaufania.
Dziedzic nie zwrócil uwagi na dwuznacznosc w jego glosie, bo wlasnie otworzyly sie drzwi i do biura weszla ladna blondynka.
– Kochanie, obiad juz na stole – skarcila go delikatnie – Ilez mozna czekac?!
– Tak, tak, oczywiscie! – stropil sie dziedzic. – Jak zwykle masz racje, moja droga.
Obejrzal sie na goscia.
– To jest nasz nowy ekonom, pan Seweryn Krynica. A to moja narzeczona, Józefa… jeszcze nie Rajfurska, ale juz za kilka dni owszem… – dokonczyl z szelmowskim usmiechem.
– Zarty sie ciebie trzymaja, Marcinie! – skarcila go ponownie i podala reke Krynicy. – Milo mi poznac.
Ucalowal bez slowa podana dlon, a jej po plecach przebiegl zimny dreszcz, gdy spojrzala w te blade oczy, niewyrazajace zadnych uczuc. Jego twarz wydala mu sie znajoma. To znaczy, byla absolutnie pewna, ze nigdy go nie widziala. Jednak ktos, kiedys, opowiadal jej o takim wlasnie czlowieku, utykajacym, z poharatana twarza. Ale kto i kiedy?! Tego nie mogla sobie za nic przypomniec.
Rajfurski nie dal jej sie dluzej zastanawiac.
– Moja droga, niech Konstanty wskaze panu Krynicy kwatere.
– Tak, oczywiscie! – otrzasnela sie. – Konstanty!
W progu pojawil sie kamerdyner.
– Zaprowadz pana na kwatere.
– Oczywiscie, prosze pani – kamerdyner sklonil sie, a nic w jego postawie nie wskazywalo, ze mial Józke za zwykla parweniuszke.
Po chwili narzeczeni zostali sami. Józka wpakowala sie Rajfurskiemu na kolana.
– Ejze! – zdziwil sie. – Przeciez obiad czeka!
– Obiad moze poczekac! – mruknela, grzebiac mu zawziecie w rozporku. – Zreszta wcale nie jest jeszcze gotowy. A ja tak!
– Spryciulka! – mruknal z podziwem dziedzic. – Moja mala spryciulka.
I zle sie stalo, ze Józka nie przypomniala sobie, kto mówil jej o nowym ekonomie. Ani nie próbowala zrobic tego pózniej. Byc moze w przyszlosci udaloby sie uniknac wielu nieszczesc i zapobiec tragedii. Ale tak sie nie stalo.
*
Rzucil walizke na lózko i odetchnal. Poszlo o wiele lepiej, niz sie spodziewal. Chociaz, co prawda, przez chwile najadl sie strachu. Ale nic to. Teraz juz wszystko pójdzie, jak z platka. Zrobi swoje, a moze nawet uda sie na tym skorzystac. Seweryn Krynica byl z siebie zadowolony. Albo raczej Sergiusz Krynicki, starszy lejtnant bezpieczenstwa panstwowego, Oddzialu Zagranicznego OGPU.
Kiedy przydzielano mu to zadanie, zdziwi sie mocno, ze bedzie pracowal wlasnie tutaj. Z pewnych wzgledów, nie wspominal tej okolicy zbyt milo. Dotknal odruchowo poszarpanej twarzy. Tak, wspomnienia nie byly zbyt mile. Ale zadanie, z jakim go przyslano, wzbudzilo jego ciekawosc.
Kilkadziesiat trupów wrócilo tu do zycia. Dwa razy tyle ludzi ozdrowialo w niewyjasniony sposób. Wprawdzie starano sie utrzymac to w tajemnicy, ale plotki szybko sie rozniosly. A cos takiego nalezalo koniecznie wyjasnic. I wykorzystac. Moc, zdolna leczyc rannych i okaleczonych, i ozywiac poleglych, mogla i musiala nalezec, wylacznie do niezwyciezonej Armii Czerwonej. Która to Armia wcale go zreszta nie obchodzila.
Przystapil do bolszewików wylacznie dla wlasnych korzysci. Ideologiczne frazesy mial w glebokiej pogardzie. Oczywiscie nie afiszowal sie ze swymi przekonaniami. Za cos takiego natychmiast czekala kula w leb za zdrade. Kamuflowal sie wiec starannie i wyciagal dla siebie jak najwiecej, zarówno podczas wojny, jak i teraz.
Mial, oczywiscie swoje sukcesy. W dwudziestym trzecim roku byl jednym z organizatorów zamachu w warszawskiej Cytadeli. Dzieki temu awansowal wyzej i zaczal dostawac duzo ciekawsze zadania.
A teraz wlasnie trafila mu sie nie lada gratka. Cokolwiek uzdrowilo tych ludzi, moglo pomóc i jemu. Dolegliwosc, na która cierpial, dokuczala mu od urodzenia. Prawde mówiac, gdyby wiesc o tym sie rozniosla, takze by go rozstrzelano, ale juz jako, powiedzmy, niespelniajacego kryteriów zdrowotnych, odmienca. Musial wiec wykorzystac zaistniala okazje. Gdy tylko sie tu zaaklimatyzuje, natychmiast podpyta ludzi. Moze nawet ten kurduplowaty dziedzic bedzie cos wiedzial? Glupiec naprawde uwierzyl, ze Krynicki pracowal u Czartoryskich! Co prawda, uwierzyl w to glównie dzieki znakomitym papierom, o jakie wystarali sie Krynickiemu przelozeni.
Rozpakowal sie. Ubrania pochowal do szafy, a dokumenty do biurka. Kiedy opróznil walizke, z jej podwójnego dna wyjal inne jeszcze dokumenty. Dlugo zastanawial sie, gdzie je ukryc. W koncu obluzowal jedna z desek pod lózkiem. Wcisnal w szpare papiery i spore, metalowe pudelko, a deske przycisnal noga lózka.
Odetchnal. Teraz dopiero mógl sie nieco odprezyc. Wyciagnal sie wygodnie na lózku. Z kieszeni kamizelki wyjal srebrny lancuszek z medalikiem i zaczal sie nim bawic. Mial do niego pewien sentyment. To przeciez wlasnie w tych stronach wszedl w jego posiadanie, choc okolicznosci tego nie byly przyjemne. Obejrzal go uwaznie po raz tysieczny chyba. Wykonawca wlozyl w niego naprawde sporo roboty. Najbardziej podobaly sie Krynickiemu turkusy, którymi byly wysadzane brzegi medalika.
Przeciagnal sie leniwie. Przydalby sie teraz kawalek kobiecego cialka. Rzadko potrzebowal kobiety, a jego schorzenie skutecznie odstreczalo wszelkie partnerki. Kiedy juz do czegos przyszlo, konczylo sie na wrzaskach przerazenia, a najczesciej na smiechu. A tego nie byl w stanie scierpiec. Tak wiec jego niedoszle partnerki zwykle byly brane sila, a potem konczyly marnie.
Ostatnia, jaka mu sie trafila, to byla mlodziutka dziewczyna, calkiem niedawno. Wiele trudu kosztowalo go, by ja do siebie przekonac. Niestety, wszystko widzieli siostra i brat dziewczyny, która pracowala gdzies jako pokojówka. Zatem, gdy skonczyl juz z dziewczyna, musial potem pozbyc sie swiadków. A jak dowiedzial sie z gazet, wszystko przypisano pewnemu stolecznemu bandycie.
Ponownie sie przeciagnal. Od jutra bierze sie do roboty. Ale teraz troche odpocznie. Powieki Krynickiego opadly i juz po chwili spal, snem niewiniatka. Nie wiedzial jeszcze, ze wkrótce znajdzie nieoczekiwanego sprzymierzenca, który powaznie zmieni jego zycie.
*
Po weselu Plaweccy zyli w spokoju przez bardzo krótki tylko czas. Pomimo Wielkiego Kryzysu, nie brakowalo im niczego. Swiat sie zmienial i wielkimi krokami nadciagala burza, która miala wkrótce ogarnac caly swiat. Plaweccy nie wzieli jednak w niej udzialu, nie na ojczystej ziemi. Zaszly bowiem pewne, tragiczne w skutkach, wydarzenia. Zmusily ich one do podrózy, dlugiej, dalekiej i niebezpiecznej. Podrózy, która zajela im mnóstwo czasu. Podrózy, która, byc moze, kiedys opisze. A moze i nie.

Opole 15.02.19.

KONIEC

BELKOT KONCOWY
No i juz. To koniec. Szczesliwi? Rozczarowani? A moze obudzilem co poniektórych? Nie bójta sie, to juz na szczescie koniec. Tak, tak, koniec!
Wiem, ze zostawilem sporo furtek i przeslanek, sugerujacych ciag dalszy. Informuje zatem, ze ciagu dalszego NIE BEDZIE. Zero, nul!!! Mozecie wiec odetchnac z ulga. Nie bede Was wiecej meczyl swoimi wypocinami.
No, chyba ze powyzszy tekst odniesie sukces, zarobie kupe kasy, tudziez nakreca na jego podstawie kilka filmów i seriali… Wtedy, byc moze(!), przysiade faldów i zastanowie sie nad ciagiem dalszym. Byc moze…
Jesli chodzi zas o caly powyzszy tekst, to wszystko wymyslilem juz pierwszego dnia. Oczywiscie tylko w zarysie. Reszte tworzylem juz pózniej. Na d**gi Akt na przyklad wcale nie mialem pomyslu. Powstal on dopiero pózniej, w trakcie pisania i, jak widac, okazal sie najdluzszy ze wszystkich.
W trakcie pisania wiele tez zmienilem. Przykladowo, poczatkowo Hanka faktycznie miala zginac w eksplozji, a Pustólecka, na skutek, nie pamietam juz czego, miala sie cudownie odmienic i z parszywej suki, stac sie chodzacym aniolem. I zyc z Plaweckim dlugo i szczesliwie. Ale tak jak teraz, jest chyba o wiele ciekawiej. A o tym, ze Borowikowa to Zejga, tez zdecydowalem pózno, bo dopiero pod koniec pisania Trzeciego Aktu chyba.
Zostalo tez troche watków, których nie wykorzystalem. Byc moze kiedys, jesli napisze ciag dalszy, owe watki zostana rozwiniete. W kazdym razie na razie, na dalszy ciag nie mam ani ochoty, ani weny, ani pomyslów. Póki co zegnam. Byc moze spotkamy sie znowu.
Aha! Jeszcze jedno! Jeden fragment jest wziety z mojego wlasnego zycia, a raczej kogos z mojej rodziny. W sumie to wielu postaciom nadalem swoje wlasne cechy(glównie wady), ale ten fragment jest szczególny.
Przygoda dziadka Obierki z Pierwszego Aktu jest w 100 procentach oparta na faktach. Cos takiego przydarzylo sie mojemu wlasnemu, swietej pamieci, dziadkowi. Ja sam nie bylem tego swiadkiem, zreszta trudno, zebym cos pamietal, bo dziadunio odszedl, gdy mialem moze 5 lat. Przyjezdzalem jedynie w wakacje, wiec to, co dzialo sie tam na przelomie roku i tak móglbym znac jedynie z opowiadan. Podejrzewam jednak, ze cala historia rozegrala sie, kiedy jeszcze Autora nie bylo na swiecie. Swiadkiem tej historii byl jednak mój kuzyn. Opowiadal ja przy kazdej okazji, i na tyle czesto, ze, poza drobnymi szczególami, pamietam ja doskonale.
Otóz pewnego razu mój dziadek, w towarzystwie dwóch kolezków i wuja Stasia na dokladke, urzadzil sobie uczte. Glównym daniem na tej uczcie byla ryba. Nie pomne juz, czy smazona, czy tez wedzona, wiem tyle, ze byl to leszcz. Którego to leszcza, mocno nieswiezego, skombinowala gdzies, d**ga zona rzeczonego wuja Stasia. Cala uczta byla oczywiscie suto zakrapiana, jako ze nikt z dobranej czwórki nie wylewal za kolnierz. Kluczowe bylo tu jednak spozycie w duzych ilosciach zsiadlego mleka. Nie wiem w jakim celu, prawdopodobnie zazyli profilaktycznie, wzgledem spodziewanego kaca. Skutki nie kazaly na siebie dlugo czekac…
Jeden z kolegów, pan Henio, wracal z uczty rowerkiem. Po drodze jeszcze obalil duze piwko w miejscowym barze. Pedalujac ulica do domu, poczul raptem ze… nadchodzi! Pan Henio w panice! O kurwa, o kurwa, co tu robic?! Jedzie ulica, rozglada sie na wszystkie strony. Zobaczyl brame, w jednej z kamienic. Bez namyslu wpadl w te brame, na podwórko-studnie. Nie bylo tam nic, poza kublami na smiecie. Rower w kat; wpadl za te kubly; ledwie zdazyl spodnie sciagnac – sruuu!!! Gówno strzelilo mu z dupy, niczym korek od szampana. Osral te kubly od góry do dolu.
d**gi z kolegów, pan K., okazal sie bardziej wytrzymaly, albo moze najmniej balowal. W nocy tylko kilka razy do kibla ganial. Za to wujek Stasio, notabene tatus owego kuzyna, cala noc na kiblu przespal. Raz, ze byl zbyt schlany, zeby sie ruszyc, a dwa, zbyt oslabiony sraczka, zeby sie z tego kibla zwlec. Zona poduszke mu tylko zaniosla, coby sobie lba nie rozwalil o sciane.
No, a dziadek? Z dziadkiem bylo dokladnie tak, jak opisalem.
Siedzial sobie w kuchni i raptem…
– O…, o…, O JEBIT TWOJU MAC!!!
Zerwal sie, zlapal laske, palcem zatkal dupe, zeby nie ucieklo i wio! przez podwórze. Na srodku podwórka laska mu wypadla z reki. Nachylil sie po nia, palec sie wysunal i drrrrrrrrrrt – poplynelo! Z sila wodospadu…
– Ach, joprzyk mac… – zmartwil sie dziadek i powedrowal powoli do sracza. Bo juz nie bylo po co sie spieszyc…
Potem wrócil i babke traca w ramie.
– Matka, wypirz gacie…
***
Ech, nie wiem, czy ktos prócz mnie to jeszcze pamieta. Wszyscy uczestnicy i swiadkowie juz dawno odeszli… Za to ja teraz opisuje te zamierzchle czasy, ku uciesze gawiedzi…
Wybacz, dziadku!!!